wtorek, 8 lutego 2011

Filut

Bronisław Komorowski oceniając pierwsze półrocze swojej prezydentury – rzeczywiście tylko jego prezydentury, bo Polska i Polacy niewiele mają korzyści z niej płynących – uznał, że w polityce zagranicznej jest zdobywcą „korony Himalajów”. Mają o tym świadczyć jego spotkania z papieżem oraz prezydentami USA, Rosji, Niemiec i Francji. „To jest dowód, że Polska odzyskuje swoją pozycję kraju o stabilnej polityce, ważnego partnera i kraju, z którym chce się utrzymywać kontakty na najwyższych szczeblach” – stwierdził BeKa.
Oglądając telewizyjne relacje czy zdjęcia z tych spotkań ktoś mógłby pomyśleć, że świadczą one o czymś więcej niż zwyczajnej praktyce dyplomatycznej, która polega na tym, że głowy państw od czasu do czasu spotykają się ze sobą, klepią po plecach i uśmiechają do kamer. Ale czy to wystarczający powód, aby się pysznić tymi rutynowymi spotkaniami i porównywać do wyczynów ludzi naprawdę wybitnych jak Reinhold Messner czy śp. Jerzy Kukuczka? Przygnębia mnie ta pyszałkowatość, bo świadczy, że zamiast męża stanu Polacy wybrali filuta, który z powagą najwyższego urzędu w państwie niewiele ma wspólnego.
I jeszcze to zdanie o odzyskiwaniu przez Polskę „pozycji kraju o stabilnej polityce”. Że niby jakiej? Stabilnej dlatego, że filut podczas spotkań w Himalajach nie zaskakuje innych prezydentów trudnymi pytaniami, nie porusza z nimi kontrowersyjnych, ale ważnych dla Polski zagadnień, a jedynie robi sobie z nimi zdjęcia i pokazuje nam później jako dowód swojego geniuszu? To co robi filut to tylko marketing polityczny, a nie służba własnemu państwu. To są drwiny z pełnionego urzędu i z Polaków. Łatwiej mi je znieść, bo nie ja filuta wybrałem. Ciekawe jak się czują ci, którzy go na urząd wsadzili?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz